Odrobina nieba – recenzja filmu

” Przed użyciem zapoznaj się z ulotką dołączoną do opakowania bądź skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutom ” – w taki właśnie sposób najczęściej widujemy lekarzy. Nie chodzimy na kontrolne badania, bo uważamy, że to strata czasu. Przyznam się, że ja również zaniedbałam te czynności, ale po obejrzeniu ” Odrobiny nieba ” poważnie rozważam wizytę w gabinecie specjalisty. Tak na wszelki wypadek, by nie przegapić odpowiedniego momentu, jak bohaterka wspomnianego filmu.

Marley ( Kate Hudson ) jest trzydziestokilkuletnią specjalistką od reklamy. Ma pieniądze i dużo czasu na spotkania z przyjaciółmi. Wieczory najczęściej spędza w towarzystwie przypadkowych facetów, których rano oddelegowuje do ich domów. Jej najwierniejszym towarzyszem pozostaje buldog Stanley. Pewnego dnia, po usłyszeniu z ust koleżanki, że źle wygląda udaje się na badania. Diagnoza jest druzgocąca – ostatnie stadium raka jelita grubego. Nasza bohaterka, jak zresztą większość z nas by była, jest załamana i nie do końca pogodzona z usłyszaną wiadomością. Podczas badania laparoskopem spotyka Boga ( tak, wiem jak to brzmi ), który na osłodę nadchodzącej śmierci postanawia spełnić jej trzy życzenia. Pierwsze, co życzy sobie Marley to nauczyć się latać, drugie – wygrać milion dolarów. Co do trzeciego pragnienia nie jest pewna, więc Stwórca daje jej czas do namysłu. W międzyczasie bohaterka i jej lekarz zakochują się w sobie, lecz czasu jest coraz mniej…

Od razu się przyznam, gdy przeczytałam o czym jest film od razu zapragnęłam go obejrzeć. Lubię opowieści, w których głównego bohatera czeka nieciekawy koniec – w tym przypadku śmierć. Jeśli zdążę polubić protagonistę pewnie na końcu uronię kilka łez. W tym przypadku mamy utrudnione zadanie, ponieważ większa połowa filmu robiona jest w lekkim tonie. Nie mamy półgodzinnych wywodów jakie to życie jest piękne i jak będzie go brakowało Marley. Nie mamy ciągłych szlochów w poduszkę i zanudzania widza ciągłą depresją. To nie tak, że takie zabiegi byłyby nie wskazane, ale trzeba pamiętać, że nim człowiek umrze na ogół zostaje mu kilka miesięcy i trzeba je wykorzystać na maksa. Tak właśnie robi nasza bohaterka, postanawia bawić się do upadłego, jednocześnie szukając jakiegoś wyjścia z sytuacji. Na szczęście w krótkich chwilach przygnębienia może liczyć na przyjaciół. A to wyciągną ją na spacer, a to zamówią dla niej męską prostytutkę, albo udadzą się na szalone zakupy. Jednym słowem – żyć, nie umierać ( choć w tym przypadku stwierdzenie to wypada trochę ironicznie ). Najważniejszą rzeczą jednak, która spadnie na Marley to miłość – nieszukana, niepożądana ( przynajmniej ona się do tego nie przyznaje ) i dająca więcej szczęścia niż najpiękniejsza kiecka od Valentino.

Muszę się też przyznać, że ja nie miałabym tyle odwagi by zrobić to co główna bohaterka w połowie filmu, zbyt bałabym się śmierci by się poddać. Z jednej strony też pewnie wolałabym robić wszystko to na co mam ochotę wiedząc, że to ostatnie chwile, ale z drugiej pewnie nie złożyłabym tak łatwo broni. Ludzie gotowi są na wiele byle tylko nie umierać. Pewnie też dlatego ostatnie kilkanaście minut filmu wycisnęły z moich oczu łzy. Te wszystkie pożegnania, słowa otuchy i miłości zawsze na mnie działają. Obietnice składane na końcu, choćby ta o zaopiekowaniu się Stanleyem przez jej matkę, zawsze potrafią mnie wzruszyć. A propos mamy właśnie – rola zagrana przez Kathy Bates jest, obok roli Kate, najlepszą w filmie. Najbardziej trafiały do mnie wspólne sceny zagrane przez obie panie – szczególnie ich ostatnia rozmowa. Pięknie zostały ukazane ich trudne relacje, które powoli przeradzają się w taką więź jaka powinna być od samego początku. Bohaterce można też było pozazdrościć wspaniałych przyjaciół – jeśli umierać to tylko w ich otoczeniu. Zawsze gotowi pomóc, wesprzeć, pocieszyć. Szkoda tylko, że takie rzeczy na ogół zdarzają się w filmach, rzeczywistość jest bardziej szara i okrutna. Na minus muszę niestety zapisać występ Gaela Garcii Bernala – w całym tym towarzystwie zupełnie mi nie pasował, wyglądał jak ten przysłowiowy kwiatek przy kożuchu.

” Odrobina nieba ” to przykład na to, że nawet z umierania można zrobić nie do końca poważny seans. Oczywiście Marley w końcu przejdzie przez wszystkie etapy choroby ( zaprzeczanie, gniew, wyparcie, pogodzenie ) ale na swoich zasadach. I chwała jej za to, w końcu diagnoza to nie wyrok, nie oznacza, że trzeba od razu kłaść się do trumny i oczekiwać na sądny dzień. Szkoda tylko, że do żadnego z nas nie przyjdzie Bóg i nie zaproponuje nam trzech życzeń. Co jak co, ale w takim smutnym okresie mała poprawa nastroju, nawet jeśli oznaczałoby to wygranie miliona dolarów których i tak nie zdążylibyśmy wydać, jest jak najbardziej wskazana.

Dodaj komentarz