Mroczny Rycerz Powstaje – recenzja

Recenzja zawiera spoilery, czytasz to na własną odpowiedzialność.

I stało się, epoka nolanowskich Batmanów sięgnęła szczytu. Po „Mrocznym Rycerzu” epickie opowieści nie będą już takie same. Chris wyniósł je na wyżyny niewymuszonego artyzmu. Bo choć końcowe piętnaście minut ocieka patosem, to jest on niezwykle zjadliwy i wywołuje tęsknotę za tym co właśnie przemija. Ciężko pogodzić się ze świadomością, że nie ma już na co czekać, nie zobaczymy Chrisa Bale’a przywdziewającego ponownie kostium nietoperza. Nolan nie zakrzyknie „cisza na planie! ” po czym kamera ruszy za kolejnymi bohaterami jego uniwersum. Powstanie Batmana to ostatni element układanki, nie każdemu się spodoba, ale przyznać trzeba, że świat który udało się zbudować twórcom przez te prawie dziesięć lat jest niemal idealny. A jak już coś kończyć to właśnie w takim stylu w jakim uczynił to Christopher Nolan…

Ten film nie mógł się nie udać. Pytanie brzmiało, jak bardzo będzie on dobry. Po seansie mogę rzec, że warto było czekać, śledzić najświeższe doniesienia z planu, domniemywać kto kim będzie, co oznacza to zdjęcie albo ten kostium. Gdy ekran zgasł, pozostała pustka. Bo choć Mroczny Rycerz Powstaje to idealnie zamknięcie trylogii nie mogę pogodzić się z tym, że to koniec. Wiadomo, że nie dobija się kury znoszącej złote jajka, z tegoż też względu chciałabym by powstało jeszcze co najmniej pięć lub sześć filmów, ale z drugiej strony wiem również, że to idealny moment by powiedzieć finito. Nie do końca domknięte zakończenie pozostawia widzowi duże pole do popisu, choć wniosek nasuwa się sam :) Kto widział, ten wie jaki. Z jednej strony cieszy mnie to niezmiernie, nie mogłabym pogodzić się z gorzkim uśmiechem na koniec, z drugiej zaś – ostatnie pięć sekund aż błaga o kontynuację. Ale jak wiadomo Nolan oficjalnie zapowiedział, iż kończy z uniwersum Batmana. Jeśli ktoś będzie chciał kręcić kolejne odsłony ma wolną drogę, choć szczerze wątpię by komukolwiek udało się doścignąć kunszt reżysera. To nie tak, że wynoszę Chrisa na piedestał najlepszego twórcy, ale z ręką na sercu trzeba przyznać, że Kanadyjczyk wyrobił sobie światową markę doskonałości. Nie trzeba być przesadnie inteligentnym by wiedzieć, iż oglądamy jego obraz, to się po prostu wyczuwa. Poza tym jestem jego oddaną fanką, widziałam prawie wszystkie filmy, i każdy wysoko oceniam :)
 

Fabułę zna chyba każdy, ale pozwólcie, że ją przypomnę. Mija osiem lat od wydarzeń ukazanych w „Mrocznym Rycerzu”. Harvey Dent piastuje status nieżyjącego bohatera Gotham, komisarz Gordon nadal nie powiedział prawdy kto naprawdę stoi za śmiercią prokuratora. Batman wciąż jest na „wygnaniu”, a Bruce zaszył się w swojej posiadłości i stroni od ludzi. Nie będzie siedział tam jednak do końca świata, ponieważ na scenę wkracza kolejny zły chłopiec pragnący przejąć kontrolę nad miastem. To Bane – najemnik, a jak się później okaże również członek legendarnej Ligi Cieni – stowarzyszenia założonego przez Raas Al Ghula znanego z pierwszej części. By naszemu bohaterowi nie było tak bardzo smutno po śmierci Rachel zostaje mu przydzielona seksowna parterka – złodziejka Selina Kyle, znana lepiej jako Catwoman. Gdy czarne chmury zbiorą się nad Gotham, Batman nie będzie miał wyboru – tylko on może pokonać Bane’a i zaprowadzić porządek na ulicach. Ale czy mieszkańcy wybaczą mu wydarzenia sprzed lat? Czy on sam będzie w stanie podnieść się i stoczyć epicką walkę o życie i to kim tak naprawdę chce być – Mrocznym Rycerzem czy zwykłym obywatelem? Nie ma co gdybać, każdy kto jest fanem poprzednich części marsz do kina! To seans obowiązkowy, bo tak spektakularne zakończenia nie zdarzają się często w historii kina. Po Rycerzu kończy się pewna era, era opowieści, które choć z natury przeznaczone dla niewymagających widzów dzięki Nolanowi zyskały głębie i przesłanie.

W tym filmie wszystko jest doskonałe. Począwszy od aktorów a skończywszy na muzyce. Oczywiście nie mogę, a nawet nie chcę być obiektywna przy ocenianiu „Dark Knight Rises”, bo mam do tego prawo. Nasz gust rządzi się dziwnymi prawami, albo coś nam się podoba albo nie. Koncepcję Nolana przy tworzeniu uniwersum Gacka kupiłam od razu. Wiedziałam, że trafiłam na dobrą serię, która przy odrobinie szczęścia może być czymś wielkim. Jak widać miałam dobre przeczucie, razem ze mną magii tej produkcji poddali się inni widzowie na całym świecie. Chyba tylko premiera „Hobbita” jest tak mocno wyczekiwana ostatnimi czasy. Ogólnie lubię ekranizację komiksów – nie wszystkie były dobre, ale zdarzały się perełki. Na przykład lubiłam Spider – Many w reżyserii Sama Raimiego. Uważam, że ostatnia ich część jest zarazem najlepsza ( czytając opinię na różnych forach doszłam do wniosku, iż jestem troszkę osamotniona w tej opinii :). Podobał mi się również Iron Man, Avengers nie widziałam. Poprzednie Batmany Tima Burtona również przypadły mi do gustu. Szczególnie polubiłam część drugą z Kobietą – Kotem i Pingwinem. Oglądałam ją dobre dziesięć razy :) Ale gdybym miała wybrać jedną, najukochańszą komiksową serię bez wahania wybrałabym trylogię Nolana. Nie dlatego, że Gacek ma w niej najbardziej wymyślne urządzenia, mega wypasione samochody, grają w niej jedni z moich najulubieńszych aktorów i to w sporym zagęszczeniu na metr – Michael, Gary, Christian, Cillian, Heath, wcale nie za muzykę Zimmera lecz za jedną, prostą rzecz. Najbardziej podoba mi się uczłowieczenie Batmana. Dla mnie to przede wszystkim historia Bruca, który zmaga się z wyborami – być zamaskowanym mścicielem i pomagać ludziom czy rzucić wszystko w cholerę i być po prostu szczęśliwym człowiekiem ( z kupą kasy na koncie ).

Ci, którym film się nie spodobał zarzucają mu między innymi przeładowanie patosem, nieprawdopodobne zdarzenia, nierealność niektórych zaprezentowanych scen i kilka innych rzeczy zapominając przy tym o jednym – wszystko co nam pokazano powstało w oparciu o komiksowy świat w którym trudno dopatrywać się logicznego ciągu zdarzeń. Przecież tam co rusz bohater dostaje cięgi, jest prawie na granicy śmierci by za chwilę cudownym zrządzeniem losu podnieść się i zadać śmiertelny cios przeciwnikowi – na tym polega cała zabawa :) Ta „nieśmiertelność”, przybywanie na ostatnią chwilę by uratować ukochaną lub przyjaciela, wyciąganie przysłowiowego królika z kapelusza to całe klu wszystkiego. Twócy nam to pokazali, a my – widzowie, zaakceptowaliśmy to bez mrugnięcia okiem. Więc teraz to całe jęczenie na nieprawdopodobność niektórych zdarzeń zalatuje mi trochę hipokryzją. Sam zamysł twórcy Batmana, by milioner przebierał się w strój nietoperza zasługuje na oglądanie z przymrużeniem oka, cała reszta to kolejne dodatki nie do końca na serio. Choć Chris i tak bardzo urealnił tę opowieść. Bruce jest bardziej współczesny i pasujący do tego świata, niż choćby postać odtwarzana przez Michaela Keatona w burtonowskim uniwersum. Zresztą tam wszystko było mocno przerysowane. Nolan nie mógł postawić na całkowity realizm bo wtedy obdarłby Batmana z tej całej komiksowej otoczki supebohatera, musiał pozostawić reprezentacyjne wyznaczniki. Dlatego też taka, a nie inna końcówka, dająca jednocześnie do myślenia i nadzieję.

Teraz coś o aktorach, bez których nie byłoby epickiego finału. Christian Bale jest stworzony do roli Gacka, urodził się po to by pewnego dnia przywdziać kostium nietoperza. Michael Caine to aktorski diament. Uwielbiam oglądać go na ekranie i słuchać jego wybornego akcentu. Jako Alfred był po prostu żywcem wyjęty z komiksu – nikt inny nie mógłby wypowiadać ‚master Wayne’ z takim ciepłem w głosie. Morgan Freeman – do niego idealnie pasuje powiedzenie ‚stary ale jary’ :) Cillian Murphy – tak bardzo się cieszę, że również w trzeciej częsci znalazło się miejsce na jego aktorski występ. Scena osądzania mieszkańców Gotham to majstersztyk! Anne Hathaway – bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Miałam w pamięci występ Michelle Pfeiffer jako Catwoman i naprawdę bałam się, że Anne nie podoła interpretacji tej roli. Po seansie mogę z ulgą stwierdzić, że jej się udało i co najważniejsza podobała mi się! Była drapieżna jak na kotkę przystało, seksowna, wygadana ale jednocześnie wrażliwa i tak bardzo podobna do Bruca. Ich związek był tylko kwestią czasu :) Jeszcze raz brawa dla Anne. Gary Oldman to jeden z moich najukochańszych aktorów od czasu „Leona Zawodowca”. Nie będzie przesadą jeśli napiszę, że na sceny z nim czekałam jak pies na miskę z wodą :) Marion Cottilard świetnie wywiązała się z podwójnej roli, ale nic więcej nie napiszę by nie psuć innym zabawy podczas oglądania. A na deser zostawiłam sobie Toma Hardy’ego, który wcielił się w postać Bane’a. Nie będę tu obiektywna, platonicznie kocham się w panu Hardym już jakiś czas :) Te jego nieziemskie oczy, akcent i zniewalający uśmiech. Tu niestety nie za bardzo widzieliśmy te cechy, wszakże musiał nosić maskę pomagającą mu oddychać. Ale mimo tego z roli superłotra wywiązał się rewelacyjnie. Najbardziej podobał mi się jego głos, nonszalancja z jaką kreował się na wybawiciela Gotham i moment, gdy złamał kręgosłup Batmanowi. To było okropne i jednocześnie bardzo sugestywne, aż jęknęłam z przejęcia. Ta masa mięśniowa, którą Tom musiał przybrać do roli Bane’a wyglądała imponująco, budził szacunek samym wyglądem.
I oczywiście zapomniałabym o Josephie Gordonie – Levitcie! To mój drugi ukochany, więc pewnie się domyślacie jaką miałam radość z seansu :)

Muzyka w wykonaniu Hansa Zimmera jest taka jak cały film – monumentalna i epicka ( wiem, że nadużywam tego słowa, ale naprawdę w odniesieniu do tego tytułu inne jakoś nie pasują ). Przez dłuższą część seansu dzięki niej wiemy, że czeka nas coś wielkiego, chóralne okrzyki tylko podtrzymują to uczucie. Końcówka to mistrzostwo soundtracku. Ludzie powiadają, że Zimmer jest najbardziej powtarzalnym kompozytorem naszych czasów, dużo jego utworów jest podobnych, często zapożycza linie melodyczne z wcześniejszych dzieł. Ale mimo to nadal lubię go słuchać, żaden inny twórca nie działa na emocje widza jak on. Podczas oglądania poleciała mi łezka – w momencie gdy Alfred mówi nad grobem Bruca – Przepraszam, że Cię zawiodłem… :( Sama byłam troszkę zła na niego, że go opuścił, to jakoś nie pasowało mi do tej postaci. Ulubiony kawałek to bez wątpienia „Rise”, ale cała ścieżka dźwiękowa godna jest polecenia.
Co do ostatnich dwóch minut – to był Bruce czy nie Bruce? Dla mnie odpowiedź jest jasna – tak, on przeżył :) Postanowił odejść w momencie gdy już nie był potrzebny Gotham. Spełnił swoją powinność, spłacił swój dług ( o ile  w ogóle jakiś miał ) i przeszedł na emeryturę. Jemu też należał się odpoczynek, w końcu zastosował się do uwag Alfreda z początku filmu. Ich spotkanie w kawiarence było symboliczne i bardzo naturalne. To skinienie głowy Ala i uśmiech Wayne’a – aż się cieplej na sercu robi, nieprawdaż? Miał przy boku ukochaną kobietę, nie musiał się już niczego bać… czas, by odszedł. Zostawił godnego następce – bo słówko Robin rzucone w stronę Johna jest aż nadto czytelne :)

Bardzo spodobało mi się, że w końcu Gordon dowiedział się kto jest Batmanem. Czekałam na to całe trzy filmy, Nolan nie zawiódł. Akcja z przekształceniem posiadłości Waynów w dom dla sierot i autystycznych dzieci również była miłym dodatkiem. Ach, cały film był super :)
Jedno zdanie zapadło mi w pamięć, gdy Bruce mówi, że każdy może być Batmanem… właśnie o to w tym chodzi. Każdy z nas może być takim Mrocznym Rycerzem ( oczywiście pomijając drogie zabawki ), strażnikiem pokoju, który gotów jest pomagać słabszym. Nie trzeba rozbijać się po ulicach nowoczesnym Batmobilem, łamać praw grawitacji w pelerynie, budzić zazdrość i zdziwienie sunąc w Batpodzie. Wystarczy, że nie będziemy przymykać oczu gdy komuś dzieje się krzywda, gdy ktoś jest w potrzebie… Każdy z nam ma w sobie takiego rycerza, musimy go po prostu przebudzić :)

Ok, z tym ostatnim akapitem lekko przegięłam. Zaleciało kiczem, ale możecie mi wybaczyć. To pozostałości po seansie, to wszystko wciąż jeszcze we mnie tkwi.
Za całą resztę bardzo dziękuję. Dziękuję Wam wszystkim, którzy nie przysnęli podczas czytania takiego nawału tekstu. Dziękuję sama sobie, że moje lenistwo jeszcze nie przejęło nade mną całkowitej kontroli. A przede wszystkim dziękuję Chrisowi i spółce za to, że dzięki nim mogłam przeżyć jedną z najwspanialszych kinowych przygód. Za momenty napięcia, śmiechu, oczekiwania na kolejne odsłony i to, że pewnego słonecznego dnia Nolan postanowił odświeżyć opowieść o pewnym zblazowanym milionerze który pod osłoną nocy strzeże pokoju na ulicach Gotham.
Dziękuję i mam szczerą nadzieję, że mimo zapowiedzi to jednak nie koniec… :)

The End

9/10 ( ulubiony )

 

 

 

 

2 thoughts on “Mroczny Rycerz Powstaje – recenzja

  1. Many pisze:

    Bardzo fajnie się czytało tę recenzjo – opinię. Wkradł się tylko jeden błąd rzeczowy. Nolan jest z pochodzenia Brytyjczykiem, a nie Kanadyjczykiem. Co do tekstu, to mam niemal identyczne odczucia. Teraz czekam tylko, aż film będzie do kupienia na dvd i po raz kolejny zanurzę się w 3-częściową opowieśc o Brucie Waynie.

    Pozdrawiam :)

    • gennie85 pisze:

      Biję się w pierś, Nolan rzeczywiście jest Brytyjczykiem. Nie wiem skąd wzięła się tam Kanada :) Cieszę się, że notka się podobała, serdecznie pozdrawiam!

Dodaj komentarz